15 lat pracy na swoim, setki zrealizowanych zleceń w różnych dziedzinach: logotypy, grafika reklamowa, komiksy, ilustracje... strasznie się tego dużo przez ten czas uzbierało. Można by było pomyśleć, że czego jak czego, ale doświadczenia w pracy z klientami to mi nie powinno brakować. No racja, nie brakuje. Myślałem, że nic mnie nie jest w stanie już zaskoczyć, czy wyprowadzić z równowagi. Ale cóż, niestety myliłem się, oj jak ja się cholernie myliłem. Wystarczyło tylko trafić na pewne zlecenie z pewnej ogromnej "firmy", które wydawało się być spełnieniem marzeń dla rysownika komiksów i scenarzystki, mojej Żony Agnieszki. Byliśmy podekscytowani jak jasna cholera. A tu taki klops! Zapraszam - opowiem o moim najgorszym kliencie!
Właśnie ta ekscytacja, ta fascynacja lukratywnym zleceniem, fajnym miejscem, na pierwszy rzut oka fajnymi ludźmi i mega ciekawym tematem zasłoniła nam oczy. A dokładnie to mi, ta cała różowa bańka odebrała jasny osąd, bo to ja w naszym mikro zespole, rysownik - scenarzystka, odpowiadam za komunikację z klientem. Za wyznaczanie granic i określanie ram i formy współpracy.
Umowa podpisana, możemy działać. Pojechaliśmy na pierwsze spotkanie. Do konsultacji merytorycznych został nam z ramienia klienta przydzielony zespół kilku osób. To właśnie te osoby zrobiły na nas tak dobre pierwsze wrażenie. To miłe pierwsze wrażenie nie prysło tak szybko, niestety, trwało to naprawdę długo.
Agnieszka zaczęła pisać scenariusz. Gdy skończyła pisać, przesłała scenariusz do zatwierdzenia klientowi. Zawsze tak robimy. Otrzymujemy materiał merytoryczny od zleceniodawcy i na jego podstawie, a raczej z uwzględnieniem treści merytorycznych, powstaje fabuła komiksu. Brzmi logicznie i prosto, prawda? No okazało się, że nie dla wszystkich.
Właśnie w tym momencie zaczęły się schody. W momencie, gdy klient zaczął nanosić poprawki merytoryczne... Klient, czyli ten wydelegowany przez firmę zespół ludzi do nadzoru merytorycznego.
Poprawki nijak się miały do przedstawionych nam wcześniej materiałów, zespół co chwilę zmieniał zdanie i kilkukrotnie poprawiał sam siebie. To było jeszcze do przyjęcia i do zrozumienia, bo była to kwestia ustalenia pewnych faktów, wydarzeń i umiejscowienia ich w czasie. Z czasem jednak zauważyliśmy, że klient (zespół), a szczególnie jeden koleżka z tego zespołu zaczął zbytnio się wczuwać w rolę, a raczej grubo wychodzić poza swoją rolę. Jego uwagi zaczęły się rozciągać na warstwę czysto fabularną, a nie merytoryczną. I to było miejsce największego błędu. Nie zareagowałem na to.
Żebyście mnie źle nie zrozumieli. Zostaliśmy poproszeni o stworzenie autorskiego komiksu, można rzec fabularno-naukowego. Nad warstwą naukową miał czuwać zespół delegatów klienta, a nad fabularną rzecz jasna my. Ktoś powie, że to przecież historia określa fabułę. No tak i nie. Z grubsza tak i o tym mówił wkład merytoryczny, który - jak wyżej pisałem - ulegał ciągłym zmianom w trakcie prac, choć to rozumiemy. Ale w komiksie też dużo było czystej fikcji i miejsca na komiksową formę narracji. A tu nagle jeden gość zaczyna nam reżyserować kadry i jeszcze pół biedy, gdyby jego radosna twórczość miała ręce i nogi. Człowiek, który komiksy widział jedynie na wystawie w kiosku, po jednym zerknięciu w pisany przez kilka tygodni scenariusz twierdzi, że koniecznie musimy zmienić wskazane przez niego sceny. Co gorsza, sceny były kluczowe dla logicznego ciągu fabularnego, czego nasz błyskotliwy krytyk raczył nie wychwycić. Wiecie, ciężko to opisać kilkoma zdaniami. Koleżka przyklejał się do kadrów i scen nie mających kompletnie żadnego wpływu na poprawność naukową komiksu, a jedynie chciał przepchnąć jakiś swój pomysł, bo np. coś takiego widział gdzieś kiedyś w filmie i jego zdaniem tutaj by to idealnie pasowało. I to był kolejny błąd, bo dla podtrzymania dobrych relacji z klientem zrobiliśmy to, starając się zachować minimum logiki w scenariuszu.
Niestety, ugięcie głowy ośmieliło ów pana do zuchwalszych zagrań. Zauważyliśmy, że dosłownie konkuruje z nami o przepychanie swoich racji i pomysłów. I żeby te racje tyczyły się warstwy merytorycznej i historycznej scenariusza to wiadomo, historyk ma prawo, a wręcz obowiązek wiedzieć lepiej i nam podpowiedzieć. Gdzieś tam u gościa włączył się tryb małego artysty, tylko że z poczuciem estetyki jucznego muła. On po prostu chciał mieć swoje pięć minut jako kreator. Często w niesmacznie infantylny sposób, wykorzystując swoją pozycje "naukowca", że niby lepiej wie, że to musi być jak on mówi. Cała absurdalna sytuacja nabrała tak groteskowej formy, że ciężko mi to Wam obrazowo opisać. Podkreślę, że wszystko odbywało się w przyjaznej atmosferze i z uśmiechem na wszystkich twarzach.
W twórczych bólach udało nam się dotrzeć do końca zlecenia i sprawić, że całość, powiedzmy, da się uznać za znośną. Ale tego, co spotkało nas trochę później, nie da się ująć umysłem. Nigdy w życiu nie spodziewałbym się, że firma tego formatu potrafi posunąć się do takiego świństwa. Przy czym do dzisiaj nie wiem, co było powodem.
Było tak. Firma - nasz klient, organizowała wystawę. Wystawę artystyczno-naukową. Na wystawie prezentowane były fotografie jakiegoś autora (bez nazwisk) i między innymi wybrane plansze z naszego komiksu.
I tutaj ma miejsce największe świństwo, jakie można wykręcić jakiemukolwiek twórcy.
Nigdzie, ani na newsach promujących wernisaż, ani na samej wystawie, nasze prace nie zostały podpisane, wyglądało to tak, jakby plansze komiksu w formacie A1 wiszące na ścianach galerii wzięły się znikąd i zostały wykonane przez twórców anonimowych. Dla kontrastu, autor fotografii, które wisiały obok plansz komiksowych naszego autorstwa, podpisany był wszędzie: w newsach, na plakatach i na samej wystawie. Co więcej, o samej wystawie nie zostaliśmy poinformowani. O wydarzeniu dowiedzieliśmy się z mediów. O samej wystawie było naprawdę głośno.
Do dzisiaj nie wiem, co mam o tym myśleć. Machnęliśmy na to wszystko ręką, bo życie i praca idą dalej. Nowi kliencie, nowe projekty i wyzwania przed nami. Postanowiłem przynajmniej o tym napisać ku przestrodze, byście uważali i mieli oczy szeroko otwarte i zawsze pewną dozę dystansu. Bo czasami gówno potrafi zawinąć się w papierek i możemy mieć pecha, biorąc je za cukierek.
Nie będę się porównywał nie ta liga. Pracuję jako grafik w firmie wykonującej różne usługi dla naszych klientów związane z promocją ich firm. Ulotki, wizytówki, breloki, pieczątki i wiele innych rzeczy związanych z poligrafią i znakowaniem laserowym. Często mam do czynienia z sytuacją (prośbą klienta) o wykonanie kilku projektów i przesłanie w pliku edytowalnym :) by mógł sobie wybrać i na tym kontakt się urywa, lub jest tyle poprawek że czas przeznaczony na pracę przy danym projekcie przekracza koszty a marża jest minusowa. Ale cóż klient nasz pan!!!
OdpowiedzUsuńNigdy nie stawiaj się na starcie niżej innych. Cześć! Absolutnie nie. To nie tak, że klient nasz Pan. To powiedzenie moim zdaniem jest mocno przeterminowane. Może w handlu ma jakieś zastosowanie, ale nie w pracy autorskiej. Takie przypadki, jak te które opisujesz, czy takie jak nasze to zawsze to w dużej mierze wynik naszych błędów. Moją winą było pozwolenie na zbytnią ingerencje w projekt na samym początku. Oddzielną kwestią jest to co zrobili z wystawą, bo to już było świństwo najwyższych lotów. U ciebie natomiast, błędne jest podejście, że do klienta. Nie można podejmować pracy bez zaliczki. Projekty próbne kosztują, to też jest praca. Musisz swoich klientów o tym informować. Wiem, że łatwo się mówi, ale też łatwo się to robi. Klient, który nie chce zapłacić za próbny projekt nie wart jest uwagi. Pozdrawiam.
Usuń